literature

Jakie lubisz narkotyki?

Deviation Actions

ivan666's avatar
By
Published:
1.9K Views

Literature Text

Jakie lubisz narkotyki?



jesień

Jesteś elegancka.
Stylowa dama z lat dwudziestych, w diamentowej kolii, odchylasz się  na krześle, a gdzieś w tle widać kabaret. Twój zapach przenika mnie i nakręca, czuję go nawet z daleka. Bo przecież jeszcze nie dałaś mi podejść bliżej.
A ty tylko się uśmiechasz. Uśmiechasz się, bo przecież wiesz.... wiesz, i rozumiesz wszystko.
Szelest odwijanej folii.
Jest ranek, chłód nieco gryzie w palce, ale nam to nie przeszkadza. Wiesz na przykład, że cię potrzebuję, że dobrze nam ze sobą, i rozumiesz to. Przy tobie czuję się lepszy, no i zawsze potrafisz mnie uspokoić.
Tylu ludzi poznałem dzięki tobie.
Zgrabiałymi palcami otworzył pudełko zapałek. Wyjął jedną, i złamał na drasce.
Zgrabiałymi palcami otworzył pudełko zapałek. Wyjął jedną, i złamał na drasce.
Zgrabiałymi palcami otworzył pudełko zapałek...
No, wreszcie.
Zgasił zapałkę. Oparł się plecami o mur, odetchnął głeboko.
Szkoła to dziwny budynek - przeważnie cicha, co jakiś czas wybucha gwarem, hałasem i ludźmi, jakby ktoś kij wsadził w mrowisko. Przez korytarz trudno przejść. Wszyscy rozmawiają, jedzą piją, śmieją się, niektórzy się całują, inni srają, zestresowani niedoborem prywatności, w szkolnej toalecie. Zawsze miałem opory, by tam załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne... Zakochani brakiem prywatności zazwyczaj się nie przejmują, a przynajmniej nie sprawiają takiego wrażenia. Ponoć poziom hałasu w szkołach jest niebezpieczny dla zdrowia. Skarżą się na to panie nauczycielki. Woźni się nie skarżą, bo słuch i tak mają stepiony. Sprzątaczkom się nie chce. Nauczyciele nie robią problemów z byle czego, a dyrektorka nie wychodzi z gabinetu. Nauczycielki są więc osamotnione w heroicznej walce o ciszę, bo uczniowie w większości i tak zatykają uszy słuchawkami, jakby odcinali się się od świata sczelną, twardą bańką mydlaną. To wygodne jest, bardzo. Od wielu rzeczy można tak się odciąć.
Najchętniej nie zdejmowałbym ich nawet po powrocie do domu. Szczególnie wtedy.
Ale o tej porze szkoła jest cicha. siódma czterdzieści, gmach oświetlony bladymi promieniami jesiennego słońca wygląda, jakby spał.
Jesteś taka elegancka, kiedy strząsasz popiół z papierosa osadzonego w długiej, czarnej lufce. Tylko dlaczego wciąż nie dasz mi podejść bliżej?

* * *

dzieci wesoło wybiegły ze szkoły

Bo w końcu jest piątek. W prawdzie w poniedziałek byliśmy w parku na winie, a w środę poszlismy do baru, ale to na piątek wszyscy czekają. Piątek jest odpowiedzią, zbawienną myślą na koniec tygodnia...Piątek jest także pytaniem - już na przedostatniej lekcji zaczynamy dyskusję, dokąd tym razem.
Oparci o mur, obserwujemy szkołę. Teraz jest już cicha, a my mamy jej dość. Piątek.

zapaliły papierosy wyciągnęły flaszki
chodnik zapluły ludzi przepędziły


I ty też jesteś z nami, a jakże. Zaciągam się głęboko, jeszcze raz i strzepuję popiół. Czasem robię to samo odruchowo, trzymając w ręce długopis, jak ostatnio, kiedy śmiałaś się ze mnie. Jeszcze nie wiadomo, gdzie będziemy chlać dzisiaj. Ale wiadomo, że coś się znajdzie. Zaczynamy wspominać stare imprezy. A ty jedyna pamiętasz wszystko- wszędzie byłaś, choć nic nie piłaś.  I tak schodzi czas przy fajku, dochodzą ostatnie osoby. Ktoś ma wolną chatę... Jest piątek.
Butelki szczęknęły o stół, i zaraz poszły w obieg. Co chwila coś trafia w moje ręce, z kimś się trzeba stuknąć, a apetyt rośnie w miarę jedzenia... lub picia. Już jest nieźle, a będzie jeszcze lepiej. Na pewno będzie lepiej, może być jeszcze lepiej, przecież wszyscy mocno w to wierzymy. Przecież zostały jeszcze trzy wina. Kiwasz głową... z pobłażaniem, czy z aprobatą? Usmiechasz się, znów: ironicznie, czy przyjaźnie? Jesteś zagadkowa, i przez to jeszcze bardziej fascynująca. Odpalam szluga, to już ostatni. A przed chwilą była cała paczka. Jest piątek.

wszyscy mamy źle w głowach że żyjemy
hejhejlalalalahejhejhejhej


Zamknął drzwi od łazienki, i przekręcił zamek. Sprawdził, czy na pewno nikt nie będzie mógł wejśc. I wtedy coś sie zmieniło, załamało, jakby już nie musiał niczego udawać. Spróbował napluć na podłogę, ale udało mu się tylko na własną bluzę. I tak nie zwrócił uwagi, teraz chciał już tylko przebyć odległość dzielącą go od kibla... Trzymając się ściany, dokonał tego. Ściągnął spodnie oraz gacie, i klapnął zadkiem na kibel, tylko po to, by stwierdzić, że  n a p r a w d ę zaraz się porzyga. Zsunął się z klopa, padł na kolana. Jakiś kretyn nie spuścił wody. Możliwe, że chciał uczynić świat nieco lepszym, i naprawić niedbalstwo poprzednika, albo też po prostu przeszkadzał mu smród- tak czy inaczej sięgnął reką do spłuczki... i oniemiał.
Na sraczu bezczelnie siedział jakiś pajac, i dłubał sobie w zębach. Pajac był chudy, miał błazeńską czapkę z dzwonkami i wszystkiego ze trzydzieści centymetrów wzrostu. Bo w zasadzie po co miałby mieć więcej? Po nic, to było oczywiste. Pajac przestał dłubać w zębach, i zauważył klęczącego przed kiblem chłopaka. Uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie.
- Kim jesteś?- spytał chłopak.
- Domyśl się.
- Ale co ty...
- Nie ja tutaj jestem ważny, lecz Ty, mój drogi.
- Jak to, ja?
-Spójrz na siebie.
- ...
Pajac wstał.
-Czy jesteś pokorny, Krzysiu?Lubisz się korzyć?Nie lubisz?Oczywiście, że nie lubisz. Ty przecież nie klękasz przed nikim, nawet przed Bogiem, który Cię stworzył. Mnie zresztą też stworzył. Ale wracajmy do Ciebie... Ty znasz swoją wartość. Zbyt dumny jesteś, żeby klękać przed byle kim, prawda? Nie dajesz sobie W KASZĘ DMUCHAĆ...!-  pajac zaniósł się chcichotem, zaczął się dusić ze smiechu, twarz nabiegła mu krwią...I nagle przestał, wyprostował się, po czym kontynuował tonem oficera SS- Co w takim razie teraz robisz Krzysiu?
-Rzygam...
-Dlaczego?
-Bo za dużo wychlałem...Przestań pierdolić, idź do diabła...
-Dlaczego piłeś? Przecież obiecywałeś sobie...
-Skąd wiesz?
-Znamy się nie od dziś... Do rzeczy Krzysiu. W szkole masz przecież dobre oceny. Masz też kochającą dziewczynę. Masz bogatych rodziców...
Chłopak zauważył, że błazen z twarzy uderzająco przypomina Agenta Smitha. Prawie słyszał zamiast „Krzysiu”- „Mr. Anderson...welcome back.”.
   -... nawet przyjaciół masz, Krzysiu( panie Anderson?) . Czy wiesz Krzysiu, że przyjaciele to najcenniejsza rzecz na świecie? Tak mówią.
Chłopak właśnie dotarł do kresu swoich możliwości. Nie przejmując się gównem pływającym radośnie w muszli, zwiesił głowę i zarzygał obficie cały klozet. Przed zaczerwienionymi oczami miał retrospekcję kulinarnej strony minionego dnia. Były tam kluski z zupy, które jakby trochę straciły kształt, były kawałki chleba i szynki z kanapki, była jakaś papka, chyba czipsy,  był ryż z chińskiej restauracji, który zjadł przed imprezą, a nade wszystko było czyjeś gówno. Wszelako ryż był obecny nie tylko w muszli, ale i w nosie Krzyśka, razem z resztkami sosu słodko-kwaśnego i kwasem żołądkowym...
Pajac zszedł z rezerwuaru na deskę klozetową, podszedł do chłopaka i złapał go za włosy, wyciągając łeb z kibla.

-Jak myślisz, dlaczego  z n o w u   się napierdoliłeś, Krzysiu?

Krzysiek przewrócił oczami, przełknął resztki rzygów, które zostały mu w ustach...
-Milczy pan, panie Anderson...
    -   Spierdalaj, pajacu.- wyszeptał, i rozległ się zgrzyt zamka, po czym do łazienki wpadła nieokreslona ilość kumpli oraz Agnieszka, najlepsza przyjaciółka Krzyśka. Nie wiedziała, czemu tak długo zajmuje kibel, bała się, że coś mu sie stało. Widząc w jakim jest stanie, wyprosiła wszystkich, deklarując, że „ogarnie go”. Ogarnianie trzeba było zacząć od spuszczenia wody, i podciągnięcia spodni, które chłopak miał opuszczone do kostek, a o doprowadzaniu do przytomności pomyśli się dopiero za chwilę...

wszyscy mamy źle w głowach przeżyjemy
hejhejlalalalahejhejhejhej


* * *


Nie, nie mów mi. Nawet mi nie przypominaj, słyszysz?Co było, to minęło, w końcu nie byłem wtedy w stanie poczytalności, nawet gdybym kogoś zabił, to by mi zmniejszyli wymiar kary.  A może nie chcę pamiętać?No właśnie.
Dziś jest przecież poniedziałek. Dziś jest nowy tydzień, spróbujemy to jakoś poukładać, od jutra będzie dobrze. Cholera, zimno na tym balkonie.Hah, oczywiście, tobie wszędzie jest dobrze...
Zgasił papierosa na parapecie. I natychmiast sięgnął po kolejnego.
Właśnie, poniedziałek. Trening. Był, i chuj. To w końcu tylko parę piw. W życiu trzeba mieć też trochę czasu dla siebie, wiesz o tym, jak mało kto. Pójdę na następny.
Następny jest w piątek. Ech, idę spać. Do odrabiania lekcji też się nie nadaję. Dzięki, że jesteś przy mnie. Dzieki, że rozumiesz.
Wyrzucił niedopałek za balustadę, wrócił do pokoju. Rozebrał się, wsunął do łóżka i zasnął

* * *

Jarał rano, żeby się obudzić. I na dobry początek. Palił po pierwszej lekcji, tak pogadać sobie przy fajku. Na dużej przerwie kopcili wszyscy. Przed klasówką żeby się lekko podkręcić, do kompletu z kawą i po klasówce, żeby się odstresować. Po szkole stojąc z kumplami, i czekając nie wiadomo na co. Jarał kiedy było źle, bo było źle, i kiedy było dobrze... bo było dobrze. Ostatniego fajka późno wieczorem, przyjemnie się przejść po osiedlu nocą, kiedy jest tak cicho...
Aż pewnego dnia skończyły się szlugi. Nędza sytuacji polegała na tym, że skończyły się wszystkim, jakby się, łobuzy, umówili. Krzyśkowi dodatkowo skończyły się pieniądze. Po pewnym czasie zaczęło mu to przeszkadzać. Nie mógł się skupić. Siedział niby na lekcji, ale myślami był gdzie indziej. Na domiar złego nic nie zjadł na śniadanie, i teraz tego żałował. Zaczął zaciągać się samym powietrzem, obracał w palcach długopis. Nerwowo obgryzał paznokcie, stukał temperówką w blat. Stuk, stuk-stuk.
Stuk, stuk-stuk. Przeszukał jeszcze raz wszystkie kieszenie, i nagle zabłysła nadzieja. W tylnej kieszeni spodni znalazł całe dziewiećdziesiąt groszy.
Stuk-stuk. Stuk-stuk.... Stuk.
Ledwo skończyła się historia,  zapomniał o śniadaniu i ruszył żwawym krokiem do kiosku. W najbliższym nie było, więc przeszedł na piechotę dwa przystanki do nastepnego. Wreszcie miał, co chciał: grubą, rozkosznie pachnącą, waniliową cygaretkę za osiemdziesiąt pięć groszy. Odpalił ją, zanim jeszcze dobrze odszedł od kiosku. Rozkaszlał się potężnie.
Kiedy skończył charchać, spojrzał na cygaretkę, i zaciągnął się znowu, tym razem ostrożniej. Spalił powoli całą. Serce zabiło mu szybciej, świat stał się jakby nieco wyraźniejszy. Spociły mu się ręce. I tyle.
Co ja robię? To już, to wszystko? O to chodziło? Dlatego znowu spóźniłem się na matmę? Jak ja spojrzę pani Monice w oczy? Dlatego nie kupiłem sobie małego chleba, tylko to coś? Rzygać mi się chce.
Wiesz co? Mam cię dość. Słyszysz? Słyszysz, szmato, słyszysz mnie? Wynoś się z mojego życia. Nie chcę cię znać, nie chcę więcej wdychać twoich oparów, nie mogę na ciebie patrzeć.Wynoś się.
I co się uśmiechasz, co mordę cieszysz? To koniec. Pierdolę panią, pani N.


* * *

Nikotyna nie jest już częścią mojego życia.
Nie ma jej już od dwóch dni. I dobrze, Jezu jak dobrze. Chociaż, własciwie, Jezus i tak nie ma z tym nic wspólnego...
Jest środa, jest matematyka. Jest przecież dobrze. Tylko czasem zaciągam się powietrzem, no i cały czas widzę ludzi z papierosem w mordzie. Jakby na złość mnie,  każdy kierowca autobusu, każdy dresiarz na przystanku i każda fajna laska, którą widzę na ulicy, musiała palić, takie dobre szlugi. Jedna miała nawet danhile mentolowe...
Skup się. Igrek równa się jedna druga kosinus dwa iks plus błekitny, pyszny dym... Plus pi czwartych odjąć dwa. Zapal. Dobra, najpierw nawias, potem... długie, białe pyszne eleganckie papierosy...potem wykres trzeba. Iksy... Igreki...ale takie dobre, porządne fajki, nie jakieś kurwirurki. Palić... Nie. Pierwsze przekształcenie tak... drugie... Chociaż jednego, dobrego, coś mi się przecież należy od życia... I symetrycznie względem osi iks. Ha.
Jest coś upiornego w dźwięku dzwonka. I nie chodzi nawet o to, że zaczyna lekcje- potrafi przecież także je kończyć. Nie, to coś jest głębiej. Dzwonek zawsze, gdzie by nie był, coś wyznacza. Jest najbardziej prymitywnym rozkazem, jaki można sobie wyobrazić. Dzwonkiem tresuje się zwierzęta w cyrku. Dzwonek oznacza różne rzeczy, zależnie od kontekstu. Zawsze jednak są to rzeczy nagłe, ingerujące w istnienie istot które się z nimi stykają. Jak nakaz pójścia na lekcje. Jak kara dla cyrkowej małpy. Jak uruchomiony alarm antywłamaniowy. Jak pobudka, w dowolnym ohydnym miejscu, w którym ludzi wyrywa się z łóżek o nieprzywoitej porze. Złośliwy jazgot dzwonka wybornie komponuje się z takimi pojęciami jak krata, drut kolczasty, bat, czy ciężki but. To coś jakby prototyp słowa, dźwięk, który przekazuje najbardziej podstawowy komunikat nagłości, zmiany i nakazu. Rzadko jest obojetny, częściej oznacza koniec czegoś. Zwykle nie patrzymy na to w ten sposób, przyzwyczajamy się. Do wielu różnych rzeczy się przyzwyczajamy...
Upiorny dzwonek , pokryty szarą, obdartą emalią w kolorze policyjnego błękitu potłukł w drobny mak ciszę panującą w klasie, i całym budynku. Krzysiek wstał, wrzucił zeszyty do plecaka, zapiął go i wpadł prosto na  Żółwia. Żółwia nie dało się z nikim pomylić, nos jak kartofel, kłaki obcięte na pazia i kretyński śmiech, taki gulgoczący. Krzysiek poznał go za winklem, na którejś przerwie, kiedy cała szkoła wychodziła jarać...
-     Jaworski, żółwik! No, to co, słuchaj, idziesz na faja?
-Żółwik. Nie idę. Rzucam.
-Słucham?
-Rzucam palenie.
-Oj, Krzysiek. Krzysiek, Krzysiek, Krzysiek.... straszne głupoty dzisiaj opowiadasz. Chodź i przestań smuty pierdolić, bo się przerwa skończy.
- A jakie masz?
Żółw uśmiechnął się, i ruszyli korytarzem.


* * *

„Co za problem, rzucić palenie. Robiłem to setki razy.”
Tak mawiał Żółw. „Ostatni papieros jest najlepszy. Dlatego tych ostatnich miałem już ze dwadzieścia”, utrzymywał Alik. Każdy z nich się śmiał.
Ale po Żółwiu widać było, że coś go nosi. Zachowywał się, jak na geografii, jedynym przedmiocie na którym mógł zabłysnąć wiedzą. Kiedy którykolwiek z innych uczniów, zapytany przez belfra nie udzielił błyskawicznej odpowiedzi, Żółw zaczynał się wiercić, machać ręką, i kwilić, jakby bardzo chciał siku, albo dostał adehade. Tak mniej więcej wyglądał teraz, jesli pominąć fakt, że nie machał ręką. Co jakiś czas dawał do zrozumienia, że on coś wie. Alik w końcu nie wytrzymał, splunął na chodnik, i zapytał, co takiego wie.
Żółw przybrał teatralną minę, i zaczął opowiadać. Wszyscy znali Orlikowskiego. Typ był w szkole drugi rok. Któregoś piątku, po dłuższej refleksji nad browarkiem doszliśmy do tego, że najpewniej skrzywdziła go nadopiekuńcza matka, ojciec, siostra, stryjek albo inny kuzyn... Nieco sztywny, pryszczaty i przemądrzały, wszystkich z początku wkurzał. Umiał spalić każdy kawał, każdą opowieść umoczyć zanim doszedł do puenty. Godziny spędzał w internecie wyczytując te historyjki, i sprzedając je potem na przerwach, aż żal dupę ściskał. Praktykował całkowitą abstynencję, więc szybko przestali go gdziekolwiek zapraszać. Migdalił się do Ani, szkolnej pokraki- ale nawet ona nie chciała znać „Syfa”. Widocznie nie sięgnęła jeszcze takiej desperacji, jak Orlikowski. Kuć zaczął dopiero w połowie pierwszej klasy, chyba żeby odreagować, bo najwyraźniej tylko zakuwanie mu w życiu wychodziło. To już własciwie było dno, potem nastąpiła ta cała zmiana... Bo widzicie, dopiero wtedy zaczęli go nienawidzić. W naukę wkładał całą swoją energię, na każdym kroku dawał wszystkim odczuć jak bardzo lepszy od nich jest. Nie chodziło nawet o zazdrość, nienawidzili go za to, że coś  takiego śmiało być lepsze w czymkolwiek od nich. Od „normalnych”.
Pewnego razu nie było go dwa tygodnie w szkole. Wrócił odmieniony, kupił sobie jakieś normalne ciuchy, nie te sweterki w które ubierała go chyba, wspomniana już, matka. Zaczął gadać z ludźmi o niczym, zamiast wyjeżdżać z tymi anegdotkami. Ale przede wszystkim przestał chrzanić o abstynencji i szkodliwym wpływie alkoholu na mózg. Zaczęli go czasem brać na biby. Okazało się, że bywa śmieszny, najczęściej wtedy, kiedy tego zupełnie nie chce...
Został błaznem, popychadłem i czymś w rodzaju urozmaicenia klasowych imprez. Latał z tego powodu uchachany przez tydzień. W końcu znalazł się wewnątrz tej społeczności, a to dla takich jak on o niebo lepsze niż bycie wyrzutkiem. Zabawne, że tylu „normalnych” musi się  bardzo napracować, by zostać wyrzutkiem, by zaznaczyć swoją Wyjątkową Inność. Natomiast ci, którzy są wyrzutkami niemal z przyrodzenia, oddaliby wszystko, żeby być „normalnym”.
Tak czy inaczej Orlikowski cieszył się jak debil, kiedy przestali na niego wołać „Syf”. W zasadzie nic dziwnego. Zaczął rąbać wszystko, co tylko miał pod ręką, szybko uzyskał status wyczynowca. Biegał naspawany jak dzik, wciągał dwu i pół metrowe kreski tabaki, chlał wódę litrami i zapijał winem. A na tym się nie zatrzymał... „Przyjaciele”, jak ich nazywał, z zapałem nagrywali wszystko i umieszczali w internecie.
Znalazł sobie dziewczynę. Nie, nie Anię. Anią teraz gardził, jak wszyscy- w końcu był kimś... a ona nie. Nowa laska nazywała się Kasia.  Ani piękna, ani interesująca- trochę jak obrazek, na który malarz nie miał pomysłu. Zresztą nie znałem zbyt dobrze żadnego z tych dwojga.
W każdym razie, jak niosła wieść gminna, skończyło się rumakowanie. Konkretnie skończyło się w zeszłą niedzielę. Orlikowski przyszedł na imprezę nagrzany jakimś gównem z apteki. Niektóre pigułki dostępne bez recepty też cośtam zawierają, tylko trzeba ich zjeść pół pudełka... Później wysępił od kogoś amfę, i na koniec zapił cały ten interes klasycznym pół litra czystej. Tak przynajmniej słyszał Żółw.
Teraz leży w klinice, wszystko wskazuje na śpiączkę. Kasia, czego chyba nikt się nie spodziewał, czuwa przy jego łóżku. Płacze.
„Ja jebię...”
„Jak Małachocki trzy lata temu...”
„Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka...”
„A mówiłem: nie mieszaj...”
„Ja jebię...”
„To nas wszystkich czegoś nauczyło.”
Rozmowa zeszła na dziewczyny. Ponoć ktoś obczaił to liceum katolickie parę ulic dalej. Mówili, że to cała buda pełna napalonych i wyposzczonych panienek, nic tylko tam lecieć, teraz-zaraz. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, i natychmiast zaczęli snuć daleko idące domysły oraz plany względem dziewcząt w mundurkach. Wzięliśmy jeszcze po fajku.
I tylko ja jeden nagle straciłem zainteresowanie tym, co kryje się  pod błekitnymi sukienkami i białymi bluzeczkami... Zobaczyłem ją.
Z bliska.

* * *

Czuł jej oddech na swojej szyi. Czuł przytłaczający smród hartowanego szluga. Czuł prawie jej myśli, czarne jak smoła. Czarne, lepkie, babie lato.
Hah, teraz już wiem, czemu nie dała mi pani podejść bliżej.
Trzymała go za gardło kościstymi palcami pokrytymi plamami watrobowymi. Zamiast paznokci, czuł rozpadające się końcówki zapalonych papierosów, popiół... Żar palił mu skórę, wgryzał się w gardło jak w masło...
Nie chciała pani, bym zobaczył jaka pani jest naprawdę, zanim będzie za późno. Ale z pani suka.
Uśmiechnęła się, a na jej twarzy zaczęły pojawiać się żyłki i pęknięcia. Chuda starucha w wieczorowej sukni, wytapetowana niczym tysiącletnia kurwa. Makijaż odpadał z niej, w miarę jak się uśmiechała coraz szerzej, przybliżając swoją twarz do twarzy Krzyśka. Szminka na ustach popękała jak karminowy strup. Odpadł puder, kredka do oczu, złuszczył się podkład, odkleiły sztuczne rzęsy... Aż została sama czaszka, z rzadka porośnięta siwymi, pożółkłymi włosami.
I ta czaszka także się uśmiechała.
Uwolnię się od pani, pani N. Kiedyś na pewno się od pani uwolnię.

* * *


wiosna

Szli ścieżką na skraju lasku. Pogoda dopisywała, było jeszcze nieco mokro, jak to wiosną, ale ciepło. Nareszcie ciepło, nie trzeba było nosić na sobie Tych wszystkich ciężkich i krępujących ubrań. Człowiek od razu czuje się bardziej wolny, swobodny. Najlepsze co w takiej sytuacji można zrobić, to udać się na spacer po lesie, czy chociażby przyjemnym parku.
Krzysiek wiedział o tym doskonale. Wiedział także, jak nieznośne są lekcje polskiego ze starą polonistką, nazwiskiem Lange.
Z tych, a także innych powodów, Krzysiek, o dwunastej w czwartek, szedł z Alikiem koło lasku. Myśli  chłopaka krążyły wokół jednego tematu. Jednak to nie piekna pogoda, obecność kolegi, ani nawet wspomnienie polonistki były przedmiotem jego zainteresowania. To coś znajdowało się, przemyślnie ukryte, w majtkach Alika.
Obydwaj wagarowicze przeszli jeszcze jakieś pięćset metrów, i zeszli ze ścieżki w las. Przez całą drogę nie zamienili ani słowa. Kontynuowali marsz, aż dotarli do starej kanapy, pamiętającej chyba jeszcze czasy peerelu. W otoczeniu młodych dębików i wyrośnietych sosen, postawiona na mchu wyglądała conajmniej groteskowo. Była trochę mokra, a z jednej strony wystawało bezczelnie kilka sprężyn. Krzysiek rozejrzał się uważnie, czy nikt nie idzie. Usiedli obaj, i spojrzeli sobie w oczy. Alik uśmiechnął się, i wsadził rękę w majtki.
Po kilku sekundach poszukiwań i intensywnego gmerania wyciągnął z gaci małą plastikową torebkę, i czarną, szklaną lufkę. Zawartość torebki kolorem przypominała sprany, wojskowy plecak typu kostka. Z kieszeni wydobył zapalniczkę, ozdobioną zdjęciem jakiejś hojnie obdarzonej przez naturę pani.
-Ty, a słuchaj, jaki mniej więcej będzie efekt, jak my to wszystko spalimy?- zapytał niepewnie Krzysiek.
-Wiesz co, no słuchaj, będzie ci strasznie przyjemnie, będziesz się śmiał jak wariat, będziesz strasznie głodny itepe...Zobaczysz.-powiedział  Alik, i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Krzysiek za nic nie mógł dojść, co może być podobne do śmiania się i bycia strasznie głodnym. Ale bardzo chciał „zobaczyć”.
-Słodka Mary Jane...-szeptał jego kumpel, fachowo nabijając lufkę.

* * *

Wrócił do domu i otworzył lodówkę. Matki szczęśliwie nie było, o szesnastej jeszcze pracuje.
Wyjął winogrona, jogurt, słoik marynowanych kurek i marchewkę. Zamknął drzwi lodówki, i otworzył szafkę. Z szafki wyjął czekoladę oraz czipsy. Wyłożył to wszystko na stole, i zjadł po kolei, szybko, łapczywie, chciał wciąż więcej. Nie przejmował się zbytnio faktem, że kombinacja czekolady, marynowanych grzybów i jogurtu nie uchodzi za najbardziej udaną. Wypił dwa kubki wody, po czym poszedł do swojego pokoju. Z rozanieloną miną wyciągnął się na niepościelonym od rana łóżku. Podniósł się na chwilę by włączyć muzykę. Z głosników popłynął spokojny bit. Indios Bravos, Ganja Sensibila.

Ganja sensibila
irie irie marijuana


Krzysiek także popłynął, w bardzo dziwne rejony swojej świadomości, a z drugiej strony jakby w żadne. Jakby płynąc statkiem, dotarł na granice morza, i przekroczył je - unosił się łagodnie na  oceanie złotego blasku.
I wszelkie sterowanie, klarowanie lin czy stawianie żagli straciło jakikolwiek sens.

boski chillout mógłby trwać na wieki
obserwacja faktów przez ciężkie powieki


* * *

Otworzył najpierw jedno oko, chwilę później drugie. Przed oczami miał biały sufit, Nieco poniżej ścianę, ozdobioną blaskiem porannego słońca wpadającym przez okno. Uśmiechnął się, i przeciągnął.
Jej, kiedy to było? Kiedy był ostatni raz, kiedy wstałem rano z uśmiechem na twarzy? Chyba w wakacje...
Zazwyczaj dzień witał wiązanką bluzgów pod adresem boga, budzika, i całego świata. Jeśli był wyspany, ogarniczał się do grymasu i kilku ponurych myśli.
Wstał i spojrzał na zegarek. Dziewiąta czterdzieści cztery. Pierwsze trzy lekcje bez żalu spisał na straty.  Zrobił sobie herbaty owocowej z miodem, i usiadł za stołem. Matka wyszła do pracy jak zwykle przed siódmą, ojciec wyjechał na wyjazd służbowy i miał być nieobecny jeszcze parę dni.
Delektując się aromatem z kubka, Krzysiek sięgnął pamięcią do wczorajszego dnia. Większość wspomnień już się zatarła, reszta była jednak w miarę wyraźna. Przywodziło to na myśl rozmoczone puzzle.
Przypominał sobie śmiech, śmiali się przecież ze wszystkiego. Nawet z tego, że się śmieją z niczego. I z tego, że się śmieją, z tego, że się śmieją z niczego. Poza tym przchodziła mu na myśl wszechobecna przyjemność, ciepło, mrowienie. Mały, przyjemny świat jak wanna napełniona ciepłą wodą.
Chyba wtedy się pojawiła. Drobno zbudowane, rude dziewczątko. Wyglądała na jakieś szesnaście, może siedemnaście lat, ubarana w białą koszulkę z kołnierzykiem i krótką spódniczkę. Z początku stała tylko nieśmiało pod drzewem, i patrzyła na nich co jakiś czas. Alik śmiał się, i dawał unosić własnemu monologowi, który nagle stwierdził, że jest ważniejszy od tego, kto go wypowiada. W pewnej chwili chłopak wpadł na pomysł by iść do sklepu po coś do jedzenia. Krzyśkowi pomysł wydał się przedni, więc ochoczo ruszyli. Kątem oka zauważył, że dziewczyna kiwnęła głową, trochę jakby chciała poprzeć ideę wyprawy do sklepu, a trochę jakby mówiła „ja wiedziałam, że tak będzie”. Ruszyła za nimi.
Drogę do sklepu pamiętał jedynie jako pojedyncze klatki z filmu. Zachwycało go wszystko, szczególnie przyroda. Alik chyba musiał go skądś odciągać, bo zagapił się na jakiś kwiatek, i gotów był tam siedzieć następnych parę godzin...
Kolejna rzecz, jaką sobie przypominał, to bliżej nieokreślona polanka w lesie. Siedli na niej, i Alik znów wyciągnął „sprzęt” oraz „materiał”. Dziewczę siadło razem z nimi, zupełnie blisko. Z tej odległości mógł zauważyć jej duże, piękne oczy w rzadko spotykanym kolorze. To było coś pomiędzy bielą, błekitem i zielenią, silnie kontrastowało z czernią źrenicy. Efekt był niesamowity, od tych oczu nie można było oderwać wzroku... Twarz dziewczyny przprószona była piegami, co dodawało uroku i potęgowało wrażenie niewinności. Kumpel trącił go w ramię, więc przestał na chwilę patrzeć na dziewczynę. Włożył lufkę do ust, Alik przypalił. Krzysiek zamknął oczy.
I nagle, zamiast lufy, poczuł na swoich wargach usta dziewczyny, soczyste i pełne. Całowała go długo, delikatnie i namiętnie jednocześnie. Gdy otworzył oczy, zauważył tuż przed sobą twarz dziewczyny, to niesamowite spojrzenie, piegi... Mrugnęła do niego, wstała , i przeczesała ręką jego włosy...
Pamiętał jeszcze powrót do domu- splątane myśli, ludzi w autobusie, którzy dziwnie się patrzyli... Muzykę, która brała się z nikąd, szalone skojarzenia i prowadzone z rozmachem rozmyślania na temat najdrobniejszych nawet elementów otoczenia, ciągi skojarzeń i chaotycznych dociekań, rozgałęziające się jak drzewo genealogiczne rodziny królików.
Pamiętał także, jak parę dni wcześniej obiecywał sobie, że spróbuje tylko raz. Potem, jesli go nie będzie ciągnęło, następny za pół roku. I koniec, nigdy więcej.


* * *

...Płonie, płonie kolejny joint w Babilonie
kolejna dusza nasza - radość w Syjonie...


Siedział w ławce i patrzył się nieprzytomnym wzrokiem na tablicę.
Spojrzał na zeszyt. Zapełniały go fantazyjne wzorki, w rodzaju tych, które ludzie rysują jedną ręką podczas długich rozmów telefonicznych. Wziął do ręki długopis, i pilnością godną lepszej sprawy, zaczął kaligrafować napis.
I..Love...You...Mary Jane.
Dorysował obok serduszko. Poprawił w uchu słuchawkę, i puścił z empetrójki Natural Dread Killaz...

...Ganja – na wszystko pomaga
gorąca jak ragga , kusząca niczym zdrada...


Od ostatniego razu odczekał już tydzień, i w ogóle go nie ciągnęło do Mary.
Po jaką cholerę czekać pół roku? To kupa czasu. Pół roku to już jest po wakacjach. I co, w wakacje mam nie palić? Przecież tak cudownie byłoby leżeć na plaży, z blantem i wsłuchiwać się w szum fal... albo usiąść wieczorem przed namiotem przy ognisku, z blantem... Przecież to nie uzależnia. Nad czym ja się zastanawiam? Nad obaleniem siedemset pięćdziesiąt wódki nie deliberuję tyle co nad zwykłym, naturalnym relaksem.
Skończył więc deliberować, i wysłał esemesa do Alika, który siedział trzy ławki dalej: „Zaprosilbys nasza przyjaciolke na sobote do mnie?mam wolna chate”. Kilka sekund później nadeszła odpowiedź. „Jasne =D
Alik spojrzał w stronę Krzyśka, i usmiechnął się prawie tak szeroko, jak sugerował by to emotikon, którym zakończył wiadomość.
Krzysiek schylił się do plecaka po markera. Po chwili na jego ławce pojawiło się duże, czarne graffiti: MARIHUANA ŚWIADCZY O TYM, ŻE BÓG NAS KOCHA I CHCE ŻEBYŚMY BYLI SZCZĘŚLIWI.


* * *

Chata Krzyśka faktycznie była wolna.
Ludzi zebrało się kilku. Był Żółw, był Alik, było kilku innych kumpli z klasy. Preparatów ziołowych także nie zabrakło. W skrajnie komfortowym środowisku, zwanym potocznie wolną chatą, mogli pozwolić sobie na eksperymentowanie ze skręcaniem jointów. Nikt z nich, poza Alikiem, nie miał o tym pojęcia, a kiedyś trzeba było się nauczyć. Gospodarz użyczył szlugów, ktoś miał bibułki, i zaczęła się zabawa w zawijanie.
Po pół godziny wokół stołu zaczął krążyć pierwszy, nieporadnie sklecony blant. Rozmowa toczyła się leniwie, przerywana łapaniem buchów. Wkrótce sięgnęli po pozostałe „magiczne papierosy”,  a to, co działo się jeszcze później, trudno już nazwać rozmową.
Radosny nastrój udzielił się całemu towarzystwu, Żółw śmiał się jak opętaniec, i trzymał krzsła, żeby z niego nie spaść. Alik zaciekawił dwóch chłopaków swoim monologiem, a o tym, co się stało z trzecim nikt nie miał pojęcia, zresztą nikogo to nie obchodziło. Krzysiek wyprężył się na krześle, uśmiechnął od ucha do ucha, przeciągnął. Nabił lufkę tym, co zostało po skręcaniu blantów, i czekał na nią. Wiedział, że przyjdzie.
Tymczasem ktoś sięgnął do lodówki po coś do żarcia, ktoś inny włączył muzykę... jakąś sambę, z płyty matki Krzyśka. Spojrzawszy na „zrelaksowanych” kumpli, chłopak pomyślał, że warto byłoby to utrwalić na filmie. Pomysł spotkał się z entuzjazmem reszty, i po chwili kamera krążyła z rąk do rąk, śledząc historię tego wieczoru.
A ona końcu się pojawiła.
Wyszła z jego pokoju, z miną jakby właśnie znalazła drzwi, których szukała od dawna. Jakby wydostała się z labiryntu... Wyszła jeszcze bardziej czarująca i delikatna niż ostatnio. Na jego  widok uśmiechnęła się leciutko tymi swoimi słodkimi ustami, stworzonymi do całowania. Przebyła odległość, dzielącą ją od jego krzesła, krokiem zawodowej tancerki. Pozwoliła mu się objąć, przytuliła jego głowę do swojej piersi, po czym nagle chwyciła go za ręce, i pociągnęła na środek pokoju. Zaczęła z nim tańczyć.
Alik, widząc to przerwał swój monolog, i zaczął na przemian śmiać się i kląć na czym świat stoi. Inni na chwilę oniemieli, Żółw rozdziawił usta, i trwał tak przez moment, po czym wrzasnął: „Dawać, kurwa, panowie, tańczymy!TAŃCZYMY!hahhaah...”. Odziwo ponad połowa towarzystwa poderwała się i dołączyła do tańca, a w końcu dał się skusić nawet Alik.
Podkręcili muzykę, utworzyli węża - krótkiego, ale jednak. Rozpoczynał go oczywiście Krzysiek, który obejmował MaryJane, a kończył stary jaracz Alik. Świat rozpłynął się w tańcu, liczył się tylko rytm i zabawa.  Fala muzyki rwała ich, niosła coraz dalej, i tylko to istniało... Euforia. Zapomnienie.
Samba.
Minęła wieczność, zanim wreszcie zalegli na kanapie i fotelach. Ktoś do wieży podłączył swoją empetrójkę, i tym razem poleciały mocno psychodeliczne dźwięki, podchodzące pod techno, co niestety wzystkim rzuciło się nieco na mózg. Ten czy ów podrygiwał, jeszcze inny kiwał każdą częścią ciała, którą się dało. Alik dostał niekontrolowanych skurczów nogi, zaś Żółw całe swoje jestestwo skupił na pałaszowaniu parówek. Krzysiek zabrał mu kamerę, którą ten trzymał bezmyślnie  na kolanach i dokładnie, po kolei, uwiecznił na taśmie całą ekipę. Wreszcie skierował obiektyw w  swoją stronę, i zaczął o czymś mówić, nie było nawet istotne o czym, gdyż zapominał początek zdania, zanim je skończył. Wyłączył kamerę, a monotonną techniawę, ktorą bombardował go zestaw stereo, zmienił na saundtrak z „Gwiezdnych Wojen”.
Muzyka była w nim samym, pulsowała w jego żyłach. Odróżniał każdy poszczególny dźwięk, był woskiem w rękach kompozytora. Zależnie od melodii, czuł smutek, radość, nadzieję, strach, tryumf, potegę. Dramatyzm Duel of the fates  przyprawiał go o gęsią skórkę. Zamknął oczy, odpłynął...

* * *

Jest niedziela przed południem. Aaaeee...chhh. Dobrze wczoraj było, nie ma dwóch zdań. Bogaty melanż.
Wspomnienia były nieco wyraźniejsze, niż poprzednio, choć nadal poplątane i niekompletne. W pewnym momencie wzrok chłopaka zatrzymał się na niedużym  przedmiocie leżącym na stole. Co tu robi kamera ? Chwila namysłu. Przypomniał sobie o materiale który zawierała. Podłączył ją do komputera. Pozamykał strony o ganji, które miał wcześniej otwarte. W ciągu ostatniego tygodnia wrzucił „marihuana” i „ganja” chyba we wszystkie dostepne wyszukiwarki.
Co my tu mamy...
Odpalił zawartość.
Trzaski, szumy. Pochwili obraz kilku ludzi nad stołem. Rozmowa dotyczy palenia marihuany. Ludzie smieją się.
Tłucze muzyka, jakiś człowiek skacze na środku pokoju, chyba tańczy. Gada coś do siebie, słychać śmiech zza kamery. „Tancerz” wygląda jak dziecko z zespołem Downa na zajęciach rehabilitacyjnych...
Muzyka tłucze dalej. Wszyscy ustawili się w „ciuchcię” i krążą po domu, przewracając meble. Jakiś kwiatek z trzaskiem zleciał z parapetu. Kończy się płyta, lecz „ciuchcia” się nie zatrzymuje. Ludzie wrzeszczą, każdy śpiewa co innego.
W kiblu lezy na podłodze jakiś typ z kapturem na twarzy. Może śpi. Niedaleko jego głowy zaschnięta kałuża wymiocin. Podryguje. Wygląda, jakby go ktoś przyniósł z Dworca Centralnego...
Ktoś siedzi na fotelu. Kamera najwyraźniej leży na jego kolanach, obiektywem zwrócona w stronę twarzy. Tłuścioch żre parówkę za parówką, dopycha palcem, kiedy nie może już więcej włożyć do ust. Całą bluzę zdobią mu okruchy i resztki... Bulimik. Z obłedem w oczach sięga po kolejną paczkę, jakby nie jadł od tygodni. Surowe berlinki popija mlekiem...
W tym momencie ktoś podnosi kamerę, i kieruje ją na kanapę. Ktoś na niej siedzi. Twarz wykrzywia mu błazeński uśmiech. Bełkocze, nie sposób zrozumieć, co mówi. Nieprzytomne spojrzenie wbite w przestrzeń. Jego noga podryguje, ciskana ciągłymi skurczami.
Inna osoba. Rozanielony wyraz twarzy, żadnych niekontrolowanych drgawek. Wszystko w porządku. Poza tym, że zapamiętale pociera policzkiem o oparcie kanapy...
„Jestem sobie taką małą czekoladką, hiehiehihihi...wiecie? Czekoladką, taką w papierku, słodką, mllaaach, aż bym sam zjadł ją głodny też jestem, takie uczucie ssie w żołądku i jeść mi się chce co prawda nie tak jak tym dzieciom w Etiopii ale też bardzo...są chłopaki u mnie i żeśmy się hiehiehie trochę spalili takimi  d o b r y m i   ziołami i dlatego jestem teraz czekoladką, ale oni o tym nie wiedzą! i mnie nie zjedzą. Bo oni wcale mnie nie mają jeść o Jezu...Jezu-jezu i właśnie i są też karty rozdwojone z Jezusem z tyłu... ale on sobie poszedł. Poszedł!”
Rozbiegane spojrzenie, uśmiech debila. Białka oczu jak popękana tafla rubinowego szkła, strużka śliny ścieka z ust, kapie na bluzę...
W tle leci optymistyczny dance, tworząc upiorny kontrast z obrazem widocznym na ekranie monitora...
Jezu to przecież ja. Ja?
Stara się uciec, ale jednoczesnie wie, że to daremny trud. Ze wszystkich zakamarków umysłu dobiegają go szydercze szepty, jak oskarzycielskie palce wycelowane prosto w niego. Jak skandujący tłum podczas linczu... ćpun... ćpun... ćpun!
Ć p u n.
Przeniósł wzrok nad ekran monitora, i zobaczył ją, siedzącą na parapecie.
Uśmiechała się prezentując żółte zęby. Bladozielone tęczówki konrastowały z czerwonymi, przekrwionymi białkami. Spuchnięte powieki... Nogi trochę krzywe. Dziwne, że wcześniej tego nie zauważył. Tu i ówdzie widać było trochę fałdek tłuszczu. Trochę śmierdziała dymem i sadzą, jak lufka po paleniu...
Tylko trochę.
Wyłączył monitor
I love you, Mary Jane.

marzec 2008
Enjoy.


Edit 07.04.2008 :

Tekst został wysłany na konkurs organizowany przez Fundację DISCE ( disce.org). Otrzymali w sumie 1500 opowiadań, z których do drugiego etapu zakwalifikowali 15 - w tym właśnie moje "Jakie lubisz narkotyki?" :)
Ostateczne wyniki i rozdanie nagród 11.04.08...

Edit 15.04.2008 :
Opowiadanie zostało nagrodzone Wyróżnieniem, niedługo też będzie opublikowane w "Perspektywach" lub jednej z kilku innych gazet odpowiedzialnych za patronat medialny nad konkursem :)
Comments17
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
manguro's avatar
świetny, bardzo lekko się czyta z zarazem skłania do głębokich przemyśleń :)